Gliwickie Metamorfozy

Obrona Gliwic sierpień 1626

Małgorzata Malanowicz
tłum.: Staflik
www.gliwiczanie.pl gliwickie_metamorfozy@op.pl  

 

 

 

 

    

     
Gliwiczanki Gliwickie baby Die Weiber von Gleiwitz
     

Wiecie dobrze, gdzie Gliwice,
Co dzielnością się wsławiły,
Gdy mężatki i dziewice
Wroga z miasta wypędziły.

Warto śpiewać o tym czynie,
By wiedzieli potomkowie,
Iże miasta ocalenie
Winni mądrej, babskiej głowie.

Bo gdyby nie te dziewice,
Dawno zginęły Gliwice.

Tak niewiasty się wsławiły
Jako dzielne amazonki,
Żony mężów ocaliły,
Panny poszły na małżonki.
A Gliwice niespodziany
Wyratował war jaglany


            
Antoni Stabik

Wiycie przeca, co gliwicke
Baby sie niy bojom nic
Kedys sie sebrauy wszycke
Coby wroga srogo bic
Miasto Weinsberg , tukej godom
Wele Glywic yntom srogom
Kery niy zno dugyj wojny
Trwaua ze czidziysci lot
Babow pomog roz czyn zbrojny
Co do Gleiwitz cesta znod
Baby sie tak pokozauy
Aze dziobuy uciykauy
Szwedy stoli pod murami
Chcieli rajn do Glywic wlysc
I rombali armatami
Coby ludziom stracha wklysc
Jaglano kasza , z nieba hic
Te baby louy niy na pic
Tak puynol z nieba gorki zar
Na wroga z kozdyj strony
Tyj bryji z kaszy stou sie czar
I cofli sie jerony
Pieronske Szwedy poszli wek
A bou to siedymnosty wiek
Odwaga babow z Glywic to
Pobioua armia wroga
Pamiynto dzisiej jeszcze wto
Jak Szwedy dali noga

Jaglanyj kaszy dziejow szpic
Roz naszkryflou Martin Opitz
A do Wos Wy Pierony
Sla jo z dalekyj strony

Toc czimcie sie Pierony !"

tłum. Irek Czaja

Ihr wisst ja wohl, wo Gleiwitz liegt,
Wo ritterliche Frauen
Einst brav und tapfer obgesiegt
Ohn alle Furcht und Grauen?
Das Städtchen Weinsberg nicht allein,
Auch Gleiwitz will gepriesen sein.

Drum holde Rufen, füllet mir
Doch die Begeisterungs-Schale
Und reicht sie mir freundlich hier
In diesen schönen Thale
Im Vaterland Silesia
Wo einst die brave That geschah

Wer kennt nicht wohl den Schreckenskrieg
Von dreißig bangen Jahren?
In diesem rettete ein Sieg
Stadt Gleiwitz aus Gefahren,
Ein Sieg, gedämpft durch Weiberlist,
Die größer als des Satans ist.

In Wahrheit ist `s die Tat wohl wert,
Daß sie besungen werde;
Denn sie befreite Haus und Herd
Vor schreklicher Gefährde;
Beschützten Gleiwitz nicht die Fraun,
Verloren war`s mit Schreck und Graun!

/.../                 Martin Opitz

 

 

 

Ballada o obronie śląskiej Częstochowy

   Podanie o niezwykle skutecznej obronie Gliwic w wojnie 30-letniej z czasem zostało zapomniane i dopiero na początku XIX wieku dotarł doń wrocławianin Opitz, a za nim ks. Antoni Stabik. Kartkując tom popularnej w owym czasie "Podróży przez Śląsk w lipcu i sierpniu 1791 roku" Johanna Gotlieba i Schummela, Opitz natknął się na passus, w którym Schummel zwraca uwagę na zawieszony w farze gliwickiej obraz, który go zafrapował. Malowidło przestawiało bowiem ową historię o mieszczkach gliwickich, które w czasie wojny trzydziestoletniej z braku prochu ostrzelały Szwedów gotowaną kaszą, szczęśliwie tym sposobem odpędzając ich od rodzinnego grodu. Opis swoich związanych z oglądaniem płótna wrażeń Schummel zakończył uwagą: "Czemuż to jeszcze żaden obywatel śląski nie opracował tego tematu w formie romancy? Przecież nie ulega wątpliwości, że kobiety gliwickie ani o jotę nie ustępują kobietom z Winnej Góry!" (sugerując podobieństwo tej legendy do popularnego w swoim czasie utworu Gottfrieda A. Burgera). Opitz tak sobie to napomnienie wziął do serca, że będąc na kuracji w Szczawnie spłodził w dwa tygodnie poemat, który przesłał następnie do wrocławskiego Musenalmanachu. Tak powstały utwór dostał się w ręce księdza Stabika i posłużył mu jako punkt wyjścia do kolejnego udanego przedsięwzięcia twórczego.  

   Gliwiczanki michałkowickiego proboszcza są utworem stylistycznie dość swobodnie traktującym pierwowzór. Pod ręką Stabika poważna tonacja wzorca uległa radykalnej przemianie. Cytowaną na początku tego szkicu pierwszą zwrotkę kończy brawurowy, dziarski jak w ludowej piosence dwuwiersz:  

      Nie tylko Winnogorzanki*)
      Słyną też i Gliwiczanki.  

   Ks. Stabik opatrzył słowo "Winnogorzanki" stosownym wyjaśnieniem: *) "Winnagora (Weinsberg) miasteczko Wirtemberskie. O mieszczankach tego miasteczka słynie ta powieść: iż gdy Cesarz Konrad III, roku 1140 obległ miasto, pozwolił niewiastom, wydalić się z niego i zabrać z sobą, coby posiadały najdroższego; aż tu otwiera się brama, a każda niesie na barkach - męża swego, co tak zadowoliło Cesarza, iż zniósłszy oblężenie wszystkim obywatelom darował życie".  

Artykuł ukazał się w styczniowym numerze miesięcznika "Śląsk"

 

   Tak więc w ujęciu Stabika to, co przeczytali jego czytelnicy, przybrało postać pogodnej, ludowej ballady. Nawiązującej, znacznie konsekwentniej niż to uczynił wrocławianin, do ducha starszej, podjętej przez Burgera wersji wątku, bardziej facecji niż typowego podania. By uzyskać taki efekt, michałkowicki ksiądz - poeta (całkiem chyba świadomie) zrezygnował z tłumaczenia drugiej strofki, u Opitza z nieomal śmiertelną powagą naśladującej zadęcie w klasyczne surmy:

 

Przeto słodkie Muzy, napełnijcie

Moją czarę natchnienia nektarem

I podajcie mi ją przyjaznym gestem

W onej cnej dolinie, w rodzime Silesii,

Gdzie ongiś śmiały czyn ów

został dokonany.

 

   Stabik - równie śmiałą decyzją powodowany - omija owa pseudobarokową rafę i przechodzi od razu do rzeczy:

Krwawa wojna się toczyła,

Która lat trzydzieści trwała.

W tej-to chytrość zwyciężyła

I Gliwice ratowała,

Chytrość kobieca i sztuka,

Co nawet biesa oszuka.

   Stabik, za Opitzem, zaczyna swój poemat od porównania gliwickiej "białogłowej determinacji" z legendarnym bohaterstwem kobiet z małego miasteczka w Badenii-Wirtembergii. Ale gdyby o tym wiedział, znalazłby, być może, przykład podobnej kobiecej determinacji znacznie bliżej. Podobno w czasie wojen husyckich, w leżącej w stop Sudetów, niedaleko Wałbrzycha Kamiennej Górze, dzielne kobiety również walczyły razem z mężami w obronie rodzinnych domów. Gliwickie "kobiece sztuki" miały swoje zaskakującą puentę. Echo sławnego wydarzenia dotarło aż do Wiednia, na dwór cesarski, a dowodem aktualny przez trzysta następnych lat herb miasta, nadany w 1628 roku osobnym przywilejem cesarza Ferdynanda II, w którym godło zostało wzbogacone wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej z rozszerzonej wersji podania o "gliwickiej skutecznej obronie". To zresztą jeden z najpiękniejszych i najbardziej klasycznych przykładów barokowego stosunku do "miraculi" i błyskawicznego ich wykorzystania w praktyce życiowej tamtej epoki. Niektórzy twierdzą, że bywało tak całkiem jeszcze niedawno. Inni powiadają, że podobno dziś już nie. Ale wydaje się, że w nieco tylko zmienionej formule, zjawisko przenikania legend do rzeczywistości nadal wokół nas spokojnie sobie bytuje. Ba, funkcjonuje bez oliwienia i wciąż ma się dobrze.  

   Wracając do rzeczy, wtedy powszechnie widziano-jak powiada legenda zapisana w kronice gliwickiej - Matkę Boską Częstochowską rozpościerającą nad miastem swój płaszcz i wyłapującą weń kule napastników. Po cudownym ocaleniu, co też wiemy, obywatele gliwiccy postanowili jednogłośnie, że odtąd, aż do końca świata będą, co potwierdzono uroczystym ślubem, gromadnie pielgrzymować do Częstochowy. W matrykule parafialnej, sporządzonej na polecenie ówczesnego farorza Jana Alfonsa Schramka przez rektora i zakrystianina w farze gliwickiej Jerzego Antoniego Sobela, czytamy że po szczęśliwym zakończeniu oblężenia 80 mieszkańców udało się do Częstochowy, gdzie poświęcono sztandar, na którym wyhaftowane było całe to cudowne wydarzenie. Gliwiczanie długo dotrzymywali swego ślubowania. Kolejne pokolenia całymi rodzinami w rocznicę wydarzenia pielgrzymowały na Jasną Górę. Gdy jednak, w efekcie wojen śląskich i po przejściu Śląska pod panowanie Prus, uszczelniono granice, Fryderyk II (podobno osobiście) zakazał wypraw do Częstochowy, pobożni mieszczanie, by być wierni raz danemu słowu, po kilku pielgrzymkach do Pszowa, celem dorocznej pielgrzymki uczynili miejsce, w którym czci się matkę NMP - Górę św. Anny.  

   Nie miejsce tu, by ubolewać, że nie tylko poemacik księdza Stabika, ale nawet sama legenda o dzielnych gliwickich białogłowach, które uratowały swoje miasto, nie są już dziś znane zbyt wielu mieszkańcom naszych stron.

Antoni Halor  

 

 

Obrona Gliwic

fragmenty książki „Um der Väter Erbe“ Hermanna Ehren w tłumaczeniu Staflika

   Artyleria wstrzymała już ogień. Pierwsza nieprzyjacielska fala osiągnęła fosę. Przypuszczenie dowódcy miasta dotyczące planów ataku wroga, potwierdziło się. Jeśli przy tej liczbie przeciwników przedsięwzięto atak ze wszystkich stron, wkrótce było jasne, ze chodzi tylko o fortel. Bez uważnego, młodego komendanta, fortel ten z pewnością też by się udał. Pierwsze szeregi atakujących przekroczyły wał i doszły do fosy. Do wody leciały już masowo wiązki słomy i chrustu, a komendant ciągle jeszcze nie dawał rozkazu strzelania. 

   Żołnierze Mansfelda spoglądali ze zdziwieniem w górę na mury. Ta cisza budziła niepokój. Odbiegała od tego, do czego się przyzwyczaili. Wszędzie, gdzie atakowali, czy to w Czechach, Italii czy Niemczech, na murach stali obrońcy, którzy strzelali i krzyczeli ile się dało. Tutaj jednak żadnego obrońcy nie było widać. Nie padł ani jeden strzał. Ich zdziwienie miało być jednak tylko krótkotrwale. Ten przeraźliwy spokój ciążący na murach przerwał nagle ostry ton komendanta. Ledwo co przebrzmiał, na atakujących spadły ogień i śmierć z ponad pięciuset muszkietów i hakownic. Skutek zmasowanego ognia, przy tej małej odległości i liczbie przeciwników, był straszliwy. Prawie cała pierwsza linia atakujących została wybita. Umierając, dziesiątki spadały do fosy wraz z ich wiązkami z łąk, spełniając jeszcze przez śmierć swoje zadanie.

   Głośnymi okrzykami radości przyjęli Gliwiczanie ten pierwszy wynik ich obrony. Ale radość ta trwała tylko krótko. Zanim zdążyli ponownie załadować i wystrzelić ze swoich muszkietów i hakownic, masowo nacierający napastnicy zasypali, jeśli nawet tylko prowizorycznie, fosę w dwóch miejscach. Wystarczyło to, aby w mgnieniu oka umożliwić setkom wrogów przejście przez rów. Właśnie w takich walkach wyszkoleni żołnierze, szybko usunęli toporami  i taranami palisady zamykające dostęp do murów i oparli o mury drabiny bojowe. Teraz wspinali się już zuchwale na drabinach do góry z mieczem lub halabarda w ręku. Obrońcy strzelali wprawdzie bez ustanku na linie przedostających się przez rów wrogów, ale choć wielu krwawiąc topiło się, liczba nacierających rosła z minuty na minutę.

   Teraz na międzymurzu stały ich już setki.


   Jak tylko przystawiano drabinę, obrońcy próbowali ja przewrócić. I z pewnością nie udałoby się żadnemu wrogowi na nią wspiąć, gdyby nie chodziło tu o tak bojowy i walkach wypróbowany lud Mansfelda. Przy każdej drabinie stało trzech żołnierzy. Kiedy jeden szykował się do wejścia na nią, pozostali dwaj ustawiali się obok z muszkietami gotowymi do strzału. Ich kule powalały na ziemię każdego, który próbował drabinę przewrócić. Jako pierwszego kule dopadły czeladnika Schymurę od kowala Wisora. Nie nosił żadnej strzelby. Jako jedyną broń jego ciężkie ręce trzymały kowalski młot. Zaraz na początku ataku jako jeden z pierwszych wyszedł zza chroniącego go murka i oczekiwał na wroga na ganku obronnym. Kiedy pierwsza drabinę przystawiono akurat obok niego, odrzucił młot na bok, żeby drabinę przewrócić. Już chwycił ją i pociągnął do góry. Żołnierz, który się po niej wspinał, spadł na dół jak worek . Ale w tym samym momencie nasz czeladnik kowalski drabinę wypuścił; wyprostował się w górę i upadł bezgłośnie z powrotem na ganek obronny. Kowal Wisor, który zaraz doskoczył, nie miał już nic innego do zrobienia, jak tylko zamknąć swemu wiernemu czeladnikowi oczy. W czole jego była okrągła, wielka dziura, wybita przez kule wrogiego żołnierza. "Przeklęte świnie,"- mruczał majster-"
nie pozostanę wam w niczym dłużny". Obrońcy drogo zapłacili, zanim zaniechali prób przewracania drabin. Gdzie tylko jakaś ręka chwytała za drabinę, najczęściej w tym samym momencie słychać było krzyk trafionego. Ale ta nauka nie poszła przynajmniej na marne i obrońcy ostrożnie się znowu pochowali. Tak więc napastnicy mogli teraz bez przeszkód wspinać się po drabinach. Ale biada temu, kto wyłaniał się zza krawędzi muru. Jak błyskawice świstały wtedy cepy i miecze nad ich głowami, tak że głowy tak samo szybko znikały jak przyszły. Ale co pomogło to całe męstwo przy tej potwornej przewadze nieprzyjaciół ? Chociażby setki z nich się potopiło, natychmiast tyle samo stało na ich miejsce. 

   Ponieważ obrońcy byli całkowicie zajęci obrona przed wrogiem na murach, Malenstein mógł bez przeszkód przeprowadzić wszystkie jego siły przez wał i fosę. A było ich ponad dziesięć tysięcy. I ta potężna armia wyposażona we wszystkie nowoczesne bronie, była dowodzona przez najśmielszego i najmężniejszego wodza tych czasów.  Stał na wozie oddalony pięćdziesiąt metrów od Bramy Raciborskiej. Jego ostrym oczom nie uszło nic. Żadna słaba strona przeciwnika ani żadne słabości własnych wojsk. Bezustannie wydawał rozkazy.  Oblicze miał ponure. Mieszkańcy Gliwic stwarzali mu więcej problemów, niż przypuszczał. Jego pogląd, ze już bombardowanie wystarczy, aby złamać opór, okazał się złudny. A teraz jeszcze ci mężczyźni broniący się na murze jak diabły ! Gniewnie tupnął nogą  i zwrócił się do otaczających go oficerów:
"
Czyż zwerbowałem tchórzliwe baby i niewiasty albo żołnierzy ? Panowie, proszę osobiście pokierować natarciem !"
   Oficerowie oddalili się w milczeniu i udali do swoich chorągwi i regimentów. Teraz zaczęła się dzika, bezlitosna fala nowych ataków ! W końcu udało się pewnej liczbie żołnierzy Mansfelda przejść przez mur i umocnić tam swoje pozycje. Wywiązała się straszliwa walka, w której przeważali wyszkoleni we władaniu bronią żołnierze. Gliwiczanie walczyli wprawdzie z odwagą i pogardą dla śmierci, ale co pomogły te młoty, cepy i ta cała przestarzała broń, kiedy wrogowie wspięli się na mury i stali bezpośrednio przed nimi. Tu nie decydowały już tylko odwaga i dzika brawura. Teraz znaczenie miały rodzaj broni i umiejętność jej wykorzystania. Nie dalej jak dwanaście metrów od wieży Bramy Raciborskiej, jedna z nieprzyjacielskich drużyn zdobyła mury i mimo walecznego oporu, uczyniła obronę niezdolną do walki wycinając ją w pień. Teraz natarli w kierunku wieży. Jeśli doszliby do bramy miejskiej i udałoby im się ją otworzyć, miasto byłoby stracone. Obrońców, którzy w obrębie murów mogli to natarcie obserwować, ogarnęło przerażenie. Wszystkie ofiary wydawały teraz się daremne.


" Święta dziewico, wspomóż" -
podniosły się z setek serc błagalne wołania o pomoc do nieba !

   Wrogowie nacierali gwałtownie w kierunku wieży. Na ich czele stał młody oficer. Z jego oczu biło uczucie triumfu. Tu, w Gliwicach, zdobyłby swe pierwsze zasługi, a zwycięstwo i chwała związane zostałyby z jego nazwiskiem. Jeszcze kilka kroków i osiągnąłby wieże, gdzie znajdowały się schody prowadzące w dół, do bramy miasta. Z jego ludźmi otwarłby bramę i miasto należałoby do jego dowódcy. Nagle ten zwycięski marsz został zahamowany! Ze szpadą w ręku stanął przed nim komendant miasta, von Welczek. Szpada zaświstała w powietrzu i oficer Mansfelda zdawał się być stracony; ale ten tylko odruchowo wzniósł rękę trzymającą miecz i odparował z lekkością i elegancją potężne uderzenie. Po tej obronie komendant miasta wiedział, ze przed sobą ma mistrza sztuki szermierczej. Błyskawicznie przeszedł do drugiego uderzenia. Ale i ten atak został lekko i pewnie odparty. Komendant zdawał sobie sprawę, że w tej walce nie chodzi tylko o życie lub śmierć, ale o miasto. Znał się na fechtunku. Na dworach Wiednia i Florencji stał na przeciwko najlepszych mistrzów  i od nich się uczył. Jeśli nie dało się inaczej, musiał pokonać przeciwnika podstępem. W innym przypadku gardziłby tym, ale teraz nie było już czasu do stracenia. Po drugim ataku odskoczył kilka kroków w tył, jakby chciał uniknąć walki. 

fot. Christian Duscha

   Co potem się zdarzyło było zamierzone i do przewidzenia. W wielu walkach pokazowych wykorzystał i wypróbował ten fortel. Jak wielu innych przeciwników także nasz młody oficer dał się przechytrzyć. Z podniesioną szpadą doskoczył wielkim susem do komendanta. Taki skok był niezgodny ze wszystkimi regułami sztuki fechtunku i uniemożliwiał pewne uderzenie. Tak było też w tym przypadku. Jeszcze gdy oficer nacierał, komendant stał już mocno obiema nogami na ziemi. Jego wzrok zawisł na przeciwniku i jeszcze zanim ten się zatrzymał, ostrze miecza prowadzone jego pewna ręka przeszyło powietrze. Zabrzęczało tylko i szpada oficera pofrunęła wysokim łukiem ponad murem. I jeszcze jeden błysk szpady. Kiedy ta opadła, dzielny przeciwnik osunął się na ziemię. Drugi raz komendant nie uderzył już z całą siłą. Nie miał zamiaru zabijać przeciwnika a chciał tylko uczynić go niezdolnym do dalszej walki. Lekkim cięciem w głowę oficera swój cel osiągnął.

   Podczas gdy Komendant walczył jeszcze z oficerem przy wieży miejskiej od strony ganku obronnego, rajca miejski Marcin Strzoda, który zauważył niebezpieczną sytuację w tej części obwarowania, zaatakował wdzierającego się wroga od drugiej strony. Przy małej szerokości chodnika miał tę przewagę, że każdorazowo tylko jeden z walczących mógł się przeciw niemu zwrócić. Pierwszemu wybił swym szerokim rycerskim mieczem halabardę z ręki a drugim uderzeniem położył go trupem. Następnemu też nie poszło inaczej. Zanim zdążył podnieść halabardę rajcowy miecz przebił jego pierś, tak, że z cichnącym jękiem upadł w ramiona stojących za nim kamratów. Ci zaprzestali dalszej walki. Z ich oczu można było odczytać przerażenie. Odrzucili swe halabardy i błagalnie zaczęli prosić o życie. Walki komendanta i miejskiego rajcy z żołnierzami toczyły się na oczach wrogiej armii. Również mieszkańcy Gliwic obserwowali te zmagania z największa troską. Na jedną chwilę ucichł zgiełk bitwy. Wszyscy przyglądali się zwróceni w górę ku tym mężom, którzy na ganku przy murze obronnym rozpoczęli walkę na śmierć i życie. Żołnierze Mansfelda głęboko wierzyli w zwycięstwo ich młodego oficera , który w całej armii znany był jako błyskotliwy szermierz. 
   Z zupełnie innymi uczuciami przyglądali się tej walce oblężeni mieszkańcy miasta. Od jej wyniku zależało wiele, a właściwie prawie wszystko. Gdyby zwyciężył oficer i jego oddziały, w niebezpieczeństwie znalazłaby się nie tylko brama miejska. Jeszcze większym zagrożeniem byłaby w przypadku porażki utrata ducha walki wśród obrońców. Teraz, kiedy oficer i jego żołnierze prawie jednocześnie musieli się poddać, wybuchła wielka radość wzdłuż murów. Nowa otucha wstąpiła w serca obrońców, dłonie jeszcze mocniej ścisnęły bron, a świadomość, iż przysięgali bronić miasta do ostatniej kropli krwi, jeszcze bardziej się pogłębiła. Wyniki pojedynków wywołały u żołnierzy Mansfelda wstyd i jednocześnie złość. Ci nędzni mieszczanie odważyli się stawiać taki opór starym, doświadczonym żołnierzom, którzy zwyciężali na wszystkich europejskich polach walki. I znowu zabrzmiały bębny wojskowe i rozpoczął się nowy, jeszcze bardziej wściekły i gwałtowny atak. Przy tej przewadze, jaka posiadała armia Mansfelda, z pewnością zakończyłby się on sukcesem, gdyby nie pojawił się wielki sprzymierzeniec obrońców w postaci zapadającego zmroku. Około ósmej wieczorem Mansfeld zakończył więc tę bezcelową walkę. Przerwanie walki zostało przyjęte przez oblężonych z wielka radością. Nie był to jednak powód do jakże zasłużonego spokoju. Komendant miasta wiedział, ze następnego dnia atak rozpocznie się z nową siłą. Głęboka troska o los powierzonego miasta zaprzątała jego umysł. Oczywiście, że dziś osiągnął zwycięstwo; ale za jaką cenę ? Krwawe walki przypłaciło życiem osiemdziesięciu obrońców. Dwa razy tyle zostało rannych i przez to niezdolnych do dalszej walki. Również obwarowania zostały w kilku miejscach poważniej uszkodzone niż początkowo zakładał. I ten stan rzeczy trzeba było teraz uwzględnić. Pierwszym zadaniem było włączyć do jutrzejszej ciężkiej bitwy wszystkich zdolnych do walki mężczyzn. Do tego, że tak się stanie, zobowiązany został burmistrz. Miał mnóstwo do zrobienia - wszystko, co niezbędne, aby przygotować się do skutecznej obrony. Tylko najstarsi mężczyźni zostali na noc zwolnieni. Wszyscy inni pracowali bezustannie przy naprawie murów albo znosili materiał obronny, jak kamienie i worki z piaskiem. 

   Wielką otuchą dla młodego komendanta była wspaniała atmosfera wśród obrońców. Z ufnością wierzyli w zwycięstwo ich sprawiedliwej sprawy. Ta wiara natchnęła też wszystkich mieszkańców. Kobiety i dzieci pomagały, jak tylko mogły. Kto nie potrafił dać wsparcia pracą własnych rąk, szedł do kościoła, gdzie wikary w błagalnej modlitwie prosił niebo o zwycięstwo gliwickiego oręża. 

 

Nabożeństwo wieczorne w kościele Wszystkich Świętych (fragmenty): 
Teraz wikary w entuzjastycznych słowach przedstawił, jak to matka niebieska objawiła się pewnej dziewicy, która wkrótce miała stanąć przed obliczem Boga, dając jej na pocieszenie pewność, ze będzie osłaniać miasto.

"Czysta dusza, przez chorobę i cierpienie uszlachetniona, zdobyła niebiosa. Walczmy więc, abyśmy stali się godni tego znaku łaski".

... a na drugi dzień

Tak jak wczoraj, komendant znowu stał na strażnicy przy Bramie Raciborskiej i obserwował każdy ruch wroga. Również dziś przekazał swoim ludziom dokładne zasady postępowania: przed wrogiem muszą się wszyscy dobrze osłaniać; nie wolno strzelać, zanim wróg nie wejdzie na wał obronny. Dla kobiet były wyjątkowo szczegółowe polecenia, w których określił dokładny moment ich wprowadzenia do walki. Zaraz, gdy rozpoczęła się pierwsza fala ataków wroga, komendant zdał sobie sprawę, ze tym razem walka będzie jeszcze trudniejsza i krwawsza, niż poprzedniego dnia. Nieprzyjaciele próbowali przedostać się przez wał obronny w ośmiu różnych miejscach. Ledwo go osiągnęli, komendant wydal rozkaz rozpoczęcia ognia z muszkietów. I znowu duża liczba napastników wpadła nieżywa lub zraniona do fosy. Ale większości udało się jednak osiągnąć międzymurze i ustawić drabiny do szturmu.

   Jeśli najeźdźcy wierzyli, ze dzisiaj przy drugim ataku będą mieli łatwe zadanie, że napotkają załamaną i zmęczoną obronę, to rzeczywistość pokazała, że się strasznie mylili. Pełni zapału i nieustraszenie stali mężowie, którzy poprzedniego dnia wiele się w walce nauczyli, schyleni za ochronnym murkiem. Jak tylko nieprzyjaciele wdrapali się po drabinach, ze świstem spadały na nich potężne uderzenia mieczów i młotów. Kiedy jednak po godzinie większa część wrogich żołnierzy stała na dziedzińcu, sytuacja obrońców stała się znowu poważna. Komendant ciągle jeszcze nie dawał rozkazu do walki kobietom. Miały one wkroczyć na plan dopiero w decydującym momencie. Tymczasem niektórzy napastnicy umocnili już swoje pozycje na murze. I znów wywiązała się mordercza, bezpośrednia walka. Mężczyźni walczący o swoje rodzinne miasto, dokonywali prawdziwych cudów waleczności. Szczególnie rajca miejski Marcin Strzoda bił się jak lew. Za każdym razem, gdy jego szeroki miecz zabłyszczał w powietrzu, padał na ziemię któryś z wrogów, by się już nigdy nie podnieść. Rajca wyglądał strasznie. Jedna z kul drasnęła go w czoło. Twarz i odzienie spływały krwią. Ale jego pogarda dla śmierci i męstwo pociągnęły za nim innych.
   Była już ósma a żołnierze Mansfelda nie osiągnęli jeszcze decydującego sukcesu. Ale zatrważające pytanie brzmiało: jak długo jeszcze ?
   Liczba nacierających nie zmniejszała się. Powstające straty były ciągle uzupełniane przez świeże, niespożyte siły. Zupełnie inaczej wyglądało to u obrońców ! Wszyscy mężczyźni potrafiący władać bronią, stali na murach. Żadnych rezerw już nie było. Braków nie dało się wypełniać. A te były w tej już dwie godziny toczącej się bitwie bardzo duże. Cechy szewców i piekarzy , które walczyły ramie w ramie, straciły przez śmierć i rany już siedemnastu mężczyzn. Nie lepiej wyglądało też w pozostałych częściach obwarowań. Wielu dzielnym, radującym się już na zwycięstwo obrońcom, broń wypadła z ręki na zawsze. 
   Komendant miasta widział, ze teraz nadszedł moment, kiedy kobiety mogły pokazać, iż poważnie traktują swój udział w walce. Skinął na swego adiutanta. Ten oddalił się szybkim krokiem. Wkrótce potem zadudniły dzwony kościoła Wszystkich Świętych. Ledwo co przebrzmiał pierwszy ton, ze wszystkich ulic i z zaułków pośpieszyły setki kobiet i dziewcząt w kierunku murów. W rękach trzymały dziwne naczynia. Wszystkie one były wypełnione po brzegi wrzącą kaszą jaglaną. Błyskawicznie wdrapały się na drabiny. Już stały na ganku obronnym i gdzie tylko spoza blanku wystawała drabina albo nawet widoczna była głowa nieprzyjaciela, kobiety szybko robiły swoje. Jak strumień lawy polała się na głowy, ramiona i ręce nacierających gorąca breja, tak ze krzykiem i jękiem spadali na międzymurze. To nagłe i mocne wejście do walki setek gliwickich kobiet, zmieniło za jednym zamachem sytuacje na korzyść obrońców. Jeśli jeszcze przed chwilą położenie Gliwic wydawało się być niemal beznadziejne, to teraz zwycięstwo było prawie pewne. Nieprzyjacielskim wojskiem zawładnęła wielka panika. Przestali myśleć o dalszym natarciu i walce. Nie pomogły żadne przekleństwa i groźby dowódców. Nawet interwencja wyższych oficerów była na darmo. Kto z napastników uszedł bez szwanku, biegł wzdłuż międzymurza, by znaleźć wyjście przez wały poza miasto. Ale również wielu z nich musiało tą próbę ucieczki przypłacić życiem, bo z murów nieprzerwanie spadała na wroga śmierć i zagłada. Wszyscy mężczyźni i kobiety miasta, którzy tylko potrafili poruszać rękami, stali na murze i rzucali w dół na żołnierzy kamienie, belki i wrzątek. Już o dziesiątej międzymurze było oczyszczone z wrogich wojsk. Co tam jeszcze pozostało, to zabici, ranni i żałośnie poparzeni. 
   Miasto wypełniła nieopisana radość. Z radosnym sercem chodził komendant wśród szeregów kobiet i mężczyzn. Dla wszystkich znalazł słowo uznania i podziękowania. Ale zawsze wiązał z tym przestrogę, by pozostawać czujnym i gotowym do walki. Komendant liczył jeszcze z ponownym atakiem Mansfelda. Znał dobrze tego starego wojaka i wiedział, ze ten choćby z ambicji zrobi wszystko, by miasto jednak pokonać. Ale również przy trzeciej próbie byłoby to bardzo trudne. A dużo czasu by mu nie pozostało. Książę Friedlandzki nie mógł być już daleko. Za wszelką cenę trzeba było jeszcze parę dni przetrzymać. Tym piękniejsze byłoby wtedy ostateczne zwycięstwo. Komendant przedsięwziął więc ze spokojem i pełen ufności wszystkie przygotowania do obrony przed dalszym atakiem. Ale tym razem musiał użyć swojego autorytetu, by zmusić mieszczan i żołnierzy do pozostania na posterunkach. Wierzyli oni bowiem, ze niebezpieczeństwo minęło a zwycięstwo jest ostateczne. I to zwycięstwo chcieli uczcić, jak to było w zwyczaju każdego wojownika. Ale ze teraz również Burmistrz zgodził się ze zdaniem Komendanta, poddali się trochę rozczarowani, ale ochoczo jego poleceniom.

A to usłyszał Jerzy Strzoda, syn Marcina, w obozie Mansfelda:

   "
Pewien parobek z klasztoru franciszkanów, po tym jak go wystarczająco wytorturowalem, zdradził mi wczoraj wieczorem, ze z klasztoru prowadzi podziemne przejście do miasta. Rozsądni Gliwiczanie zasypali wprawdzie jego koniec od strony miasta, ale nie pomyśleli o tym, że w jednej chwili i niezauważenie możemy się przedostać pod same mury miasta i zrobić w nich wyłom. Nasi ludzie zostawią tam tylko odpowiedni ładunek wybuchowy, a co potem nastąpi, możecie sobie wyobrazić."

   erzy przedostał się więc do miasta, żeby o tym opowiedzieć i uratować Gliwice i rodzinę. Udało mu się to, ale ponieważ był ranny - zmarł, zanim przynieśli go do ojca. A Burmistrzowi zdążył powiedzieć: 
"
Panie Burmistrzu, to nie ma sensu (ratować moje życie). Umieram. Uciekłem z drugiej strony, by ostrzec moje rodzinne miasto. Mansfeld odkrył tajne przejście między klasztorem i miastem ... pod murami ... położą ... ładunek wybuchowy ... o szóstej będzie odpalony."

Ale...
Radośnie zabrzmiały następnego ranka dzwony kościoła Wszystkich Świętych nad miastem i okolicą. Zwycięstwo ! Zwycięstwo ! ogłaszały tym razem ich spiżowe usta. Wróg przerwał w popłochu oblężenie. Ukochane miasto rodzinne było wolne ! Ostatni plan nieprzyjaciela, żeby za pomocą prochu wykonać wyłom w murze, nie udał się. Teraz wszyscy mieszczanie wiedzieli: to, iż plan ten się nie powiódł, zawdzięczali temu niedocenianemu i pogardzanemu, najmłodszemu Strzodzie ! Dla ratowania ziemi rodzinnej, poświęcił swoje życie.

Diabelsko chytry był ten plan Mansfelda. Do jego realizacji chcieli wykorzystać podziemne przejście, które prowadziło do miasta. Gdyby nie Jerzy Strzoda, bez przeszkód mogliby pod murem miejskim dokonać swego śmiertelnego dzieła. Przekazał on obrońcom miasta precyzyjnie ukartowany plan, tak, że mogli jeszcze zawczasu wkroczyć i zapobiec jego wykonaniu.

Ostrym i niespodziewanym atakiem komendant wraz ze swoimi kawalerzystami przegonił kompletnie zaskoczonych żołnierzy, którzy rozpoczęli już podminowywanie, a podziemne przejście całkowicie zasypał. Z pomocą Boga Wszechmogącego i Przenajświętszej Dziewicy, patronki miasta.

***

   Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryji Panny było od dawien dawna obchodzone przez Gliwiczan bardzo hucznie. Po sumie rozpoczynało się w mieście wielkie ożywienie i ruch. Na rynku stały niezliczone budy ze wszystkim, co mogło uradować serca obywateli miasta - tych małych jak i dorosłych. Rzeczy przydatne w domu i gospodarstwie, zabawki i pierniki, dla chłopców i dziewcząt. W tym dniu przychodzili mieszkańcy ze wszystkich okolicznych wiosek, ci szlachetni i majętni jak i chłopi pańszczyźniani, żeby wesoło bawić się razem z Gliwiczanami. Niejeden talar, nieraz cały rok starannie strzeżony, wyskakiwał w tym dniu z kieszeni i lądował nieroztropnie i lekkomyślnie w wielkich kieszeniach kramarzy i karczmarzy. Raz w roku trzeba było wszystkie troski zapomnieć ! W szczególności dotyczyło to dzisiejszego Święta. Pobity został potężny przeciwnik, miasto było wolne. Mieszczanie zostali uratowani przed śmiercią, zguba i bieda. Wystarczający powód, by to piękne święto, jak to już ojcowie czynili, godnie uczcić. Mieszkańcy Gliwic obchodzili ich święto szesnastego sierpnia, jak nigdy dotąd. Do późnej nocy słychać było w mieście śpiew i zawodzenie chłopców i dziewcząt.
Ale Gliwiczanie spełnili tez swoja obietnice. Rok w rok, w upałach i deszczu, przy wietrze i zimnie, pielgrzymowali do świętego miejsca łaski.
Od owych wojennych dni minęło już trzysta lat . Mężczyzn i kobiet, którzy złożyli to ślubowanie, dawno już nie ma. Ale ich dzieci i dzieci ich dzieci szanują słowo przysięgi ojców. Co roku w okresie letnim gotuje się katolicki lud Gliwic do ślubowanej pielgrzymki do świętego miejsca Górnego Śląska, Góry św. Anny, by w myśl przodków dziękować Panu Bogu, "bo wielka jest jego miłość a jego miłosierdzie trwa przez wszystkie pokolenia"

 

 

   Podanie o niezwykle skutecznej obronie Gliwic w wojnie 30-letniej z czasem zostało zapomniane i dopiero na początku XIX wieku dotarł doń wrocławianin Opitz, a za nim ks. Antoni Stabik. W tomie "Podróży przez Śląsk w lipcu i sierpniu 1791 roku" Opitz natknął się na opis wiszącego w farze gliwickiej obrazu. Malowidło przestawiało historię o mieszczkach gliwickich, które w czasie wojny trzydziestoletniej z braku prochu ostrzelały Szwedów gotowaną kaszą, szczęśliwie tym sposobem odpędzając ich od rodzinnego grodu. Opis ten kończył się uwagą: "Czemuż to jeszcze żaden obywatel śląski nie opracował tego tematu w formie romancy?" Opitz tak sobie to napomnienie wziął do serca, że napisał w dwa tygodnie poemat. Tak powstały utwór dostał się w ręce księdza Stabika i posłużył mu jako punkt wyjścia do kolejnego udanego przedsięwzięcia twórczego.

   Gliwiczanki michałkowickiego proboszcza są utworem stylistycznie dość swobodnie traktującym pierwowzór. Pod ręką Stabika poważna tonacja wzorca uległa radykalnej przemianie.